Andrzej Blikle
13 listopada 2011
Alicję Zienkiewicz poznałem w Instytucie Podstaw Informatyki PAN, w którym jestem nieprzerwanie zatrudniony od roku 1971. Alicja, po przebytej w dzieciństwie chorobie Heine Medina poruszała się wyłącznie na wózku, który zresztą ktoś musiał zawsze pchać, bo ręce miała bardzo słabe. Porzucona przez rodziców w wieku dwóch lub trzech lat, wychowywała się wśród obcych na szpitalnym łóżku. Tak ukończyła szkołę podstawową i średnią, aby po maturze wybrać studia matematyczne. Była znacznie młodsza ode mnie, więc nie studiowaliśmy razem. Spotkałem ją dopiero w Instytucie w pierwszych dniach stanu wojennego. Pamiętam ją na wózku w nieco konspiracyjnym gronie w którym wymienialiśmy się najnowszymi wiadomościami, jakie napływały z frontu wojny polsko-jaruzelskiej.
W kilka lat później grono jej przyjaciół postanowiło przeprowadzić zbiórkę na zakup dla Alicji wózka z elektrycznym napędem. Alicja mieszkała sama w maleńkiej kawalerce przy ulicy Emilii Plater, a jej coraz słabsze ręce jedynie z największym trudem i bólem pozwalały na poruszanie się zwykłym wózkiem pomiędzy łóżkiem, kuchnią i łazienką.
Wózek trzeba było kupić zagranicą, gdyż w Polsce takich nie produkowano, a „zagranicą” znaczyło oczywiście w strefie walut zwanych wtedy „twardymi”. Trzeba też było znaleźć zaufaną osobę, która zbierałaby te pieniądze na swoim bankowym koncie, a następnie zajęła się kupnem wózka i wysłaniem go do Polski. Ten ostatni problem rozwiązaliśmy zresztą stosunkowo łatwo, gdyż nasze naukowe grono miało wielu przyjaciół w krajach „wolnego świata”, zawsze gotowych pospieszyć nam z pomocą, a wtedy, wobec tragedii stanu wojennego, szczególnie nam oddanych. Rozpoczęliśmy więc, każdy z nas z osobna, rozsyłanie dziesiątków listów do naszych zagranicznych przyjaciół i znajomych, głównie ze środowiska naukowego, choć nie tylko. Ja na przykład pisałem również do moich przyjaciół polskich przebywających na najczęściej nielegalnej emigracji we Francji w Stanach i w Kanadzie. Na szczęście mieliśmy już wtedy w Instytucie kserograf. Co prawda każdą wykonaną kopię trzeba było odnotowywać w specjalnym zeszycie, ale otrzymaliśmy na to pozwolenie od wojskowego komisarza rezydującego wtedy w każdej państwowej placówce. Szły więc w świat dziesiątki listów, a na koncie poczęły powoli gromadzić się potrzebne pieniądze. Trwało to dość długo, bo wózek był drogi, ale po jakimś czasie, pokonując liczne nieprzewidziane przeszkody, udało się wózek sprowadzić. Zrobiłem wtedy zdjęcie Alicji na tym wózku i wysłałem je do wszystkich darczyńców.
Alicja była bardzo szczęśliwa, nie tylko dla samego faktu posiadania wózka ułatwiającego jej codzienne funkcjonowanie, ale też — a może i przede wszystkim — wobec poczucia solidarności z nią tak wielu osób dobrej woli, których osobiście nigdy nie miała poznać. Powiedziała mi wtedy, jak bardzo czuje się wyróżniona przez los, który pozwolił jej poznać tylu wspaniałych ludzi i zaznać tyle miłości od osób jej nieznanych. W tamtych czasach ogromna rzesza inwalidów ruchu żyła w Polsce całkowicie samotnie, bez szansy na nawet mechaniczny wózek, bez kontaktu ze światem, choćby tym najbliższym. W odróżnieniu od inwalidów wzroku i słuchu, inwalidzi ruchu nie mieli swojej organizacji, bo nie mieli sposobu, aby się ze sobą porozumieć.
Mimo elektrycznego wózka stan rąk Alicji, a także ogólny jej stan zdrowia, stale się pogarszał. Nie pojawiała się już w Instytucie i praktycznie cały dzień spędzała leżąc na łóżku. Nad sobą miała zamontowane lustro, w którym widziała stojący nad jej głową monitor komputera, a na brzuchu trzymała klawiaturę, na której pisała jedną ręką. Druga była już bezwładna. Po jakimś czasie zapytała mnie, czy znam lekarza, z którym mogłaby szczerze i głęboko porozmawiać o trapiących ją problemach. Przyprowadziłem wtedy do niej mojego przyjaciela — wybitnego chirurga. Po krótkim ogólnym powitaniu zostałem poproszony o pozostawienie ich samych. Później dowiedziałem się, że Alicja prosiła mojego przyjaciela o pomoc w rozstaniu się z tym światem. Nie wiem, czy jej to obiecał, ale w rok później Alicji nie było już z nami. Po krótkiej żałobnej uroczystości połączonej z kremacją zwłok, jej prochy zostały rozwiane przez wiatr nad Wisłą z jednego z warszawskich mostów. Takie było jej ostatnie życzenie. Alicja nie ma więc swojego grobowca, ale ma za to trwałe miejsce w naszej pamięci.
Ala Zienkiewicz
Andrzej Blikle
13 listopada 2011
Alicję Zienkiewicz poznałem w Instytucie Podstaw Informatyki PAN, w którym jestem nieprzerwanie zatrudniony od roku 1971. Alicja, po przebytej w dzieciństwie chorobie Heine Medina poruszała się wyłącznie na wózku, który zresztą ktoś musiał zawsze pchać, bo ręce miała bardzo słabe. Porzucona przez rodziców w wieku dwóch lub trzech lat, wychowywała się wśród obcych na szpitalnym łóżku. Tak ukończyła szkołę podstawową i średnią, aby po maturze wybrać studia matematyczne. Była znacznie młodsza ode mnie, więc nie studiowaliśmy razem. Spotkałem ją dopiero w Instytucie w pierwszych dniach stanu wojennego. Pamiętam ją na wózku w nieco konspiracyjnym gronie w którym wymienialiśmy się najnowszymi wiadomościami, jakie napływały z frontu wojny polsko-jaruzelskiej.
W kilka lat później grono jej przyjaciół postanowiło przeprowadzić zbiórkę na zakup dla Alicji wózka z elektrycznym napędem. Alicja mieszkała sama w maleńkiej kawalerce przy ulicy Emilii Plater, a jej coraz słabsze ręce jedynie z największym trudem i bólem pozwalały na poruszanie się zwykłym wózkiem pomiędzy łóżkiem, kuchnią i łazienką.
Wózek trzeba było kupić zagranicą, gdyż w Polsce takich nie produkowano, a „zagranicą” znaczyło oczywiście w strefie walut zwanych wtedy „twardymi”. Trzeba też było znaleźć zaufaną osobę, która zbierałaby te pieniądze na swoim bankowym koncie, a następnie zajęła się kupnem wózka i wysłaniem go do Polski. Ten ostatni problem rozwiązaliśmy zresztą stosunkowo łatwo, gdyż nasze naukowe grono miało wielu przyjaciół w krajach „wolnego świata”, zawsze gotowych pospieszyć nam z pomocą, a wtedy, wobec tragedii stanu wojennego, szczególnie nam oddanych. Rozpoczęliśmy więc, każdy z nas z osobna, rozsyłanie dziesiątków listów do naszych zagranicznych przyjaciół i znajomych, głównie ze środowiska naukowego, choć nie tylko. Ja na przykład pisałem również do moich przyjaciół polskich przebywających na najczęściej nielegalnej emigracji we Francji w Stanach i w Kanadzie. Na szczęście mieliśmy już wtedy w Instytucie kserograf. Co prawda każdą wykonaną kopię trzeba było odnotowywać w specjalnym zeszycie, ale otrzymaliśmy na to pozwolenie od wojskowego komisarza rezydującego wtedy w każdej państwowej placówce. Szły więc w świat dziesiątki listów, a na koncie poczęły powoli gromadzić się potrzebne pieniądze. Trwało to dość długo, bo wózek był drogi, ale po jakimś czasie, pokonując liczne nieprzewidziane przeszkody, udało się wózek sprowadzić. Zrobiłem wtedy zdjęcie Alicji na tym wózku i wysłałem je do wszystkich darczyńców.
Alicja była bardzo szczęśliwa, nie tylko dla samego faktu posiadania wózka ułatwiającego jej codzienne funkcjonowanie, ale też — a może i przede wszystkim — wobec poczucia solidarności z nią tak wielu osób dobrej woli, których osobiście nigdy nie miała poznać. Powiedziała mi wtedy, jak bardzo czuje się wyróżniona przez los, który pozwolił jej poznać tylu wspaniałych ludzi i zaznać tyle miłości od osób jej nieznanych. W tamtych czasach ogromna rzesza inwalidów ruchu żyła w Polsce całkowicie samotnie, bez szansy na nawet mechaniczny wózek, bez kontaktu ze światem, choćby tym najbliższym. W odróżnieniu od inwalidów wzroku i słuchu, inwalidzi ruchu nie mieli swojej organizacji, bo nie mieli sposobu, aby się ze sobą porozumieć.
Mimo elektrycznego wózka stan rąk Alicji, a także ogólny jej stan zdrowia, stale się pogarszał. Nie pojawiała się już w Instytucie i praktycznie cały dzień spędzała leżąc na łóżku. Nad sobą miała zamontowane lustro, w którym widziała stojący nad jej głową monitor komputera, a na brzuchu trzymała klawiaturę, na której pisała jedną ręką. Druga była już bezwładna. Po jakimś czasie zapytała mnie, czy znam lekarza, z którym mogłaby szczerze i głęboko porozmawiać o trapiących ją problemach. Przyprowadziłem wtedy do niej mojego przyjaciela — wybitnego chirurga. Po krótkim ogólnym powitaniu zostałem poproszony o pozostawienie ich samych. Później dowiedziałem się, że Alicja prosiła mojego przyjaciela o pomoc w rozstaniu się z tym światem. Nie wiem, czy jej to obiecał, ale w rok później Alicji nie było już z nami. Po krótkiej żałobnej uroczystości połączonej z kremacją zwłok, jej prochy zostały rozwiane przez wiatr nad Wisłą z jednego z warszawskich mostów. Takie było jej ostatnie życzenie. Alicja nie ma więc swojego grobowca, ale ma za to trwałe miejsce w naszej pamięci.
wróć